Miłość matki do swojego dziecka „nie zna prawa ani litości” i „bezlitośnie miażdży wszystko, co stanie jej na drodze” – miała stwierdzić Agata Christie. Do szczególnie drapieżnych gatunków należy zaś psiamatka, która w obronie psich-synów jest w stanie zagryźć na śmierć.
Modę na zwierzęta domowe zwykło się uważać za przejaw „rozszerzania wrażliwości” społecznej. Pokłady takiej „pozytywnej emocji” można znaleźć chociażby pod dowolnym wpisem o znęcaniu nad zwierzętami. Zazwyczaj pełni empatii miłośnicy futrzaków w takich sytuacjach dają upust krwawym fantazjom, barwnie rozpisując się nad torturami, którym z wielkim upodobaniem poddaliby oprawcę – z jego utylizacją włącznie.
Wesprzyj nas już teraz!
Podobnego rodzaju gwałtownych uczuć doświadczył ostatnio profesor Jerzy Bralczyk. Za oczywiste, wydawałoby się, stwierdzenie, że psy zdychają, a „nie umierają”, zwierzęta to nie żadne „osoby”, a szczeniaka można co najwyżej przygarnąć, a nie adoptować, wylano na niego całe wiadro pomyj. Lewicowo-liberalny salon musiał uświadomić swoim wyznawcom, dlaczego Bralczyk to boomer i nie rozumie współczesności, a najlepiej to niech sam „zdycha”. Nieco mniej zacietrzewieni przekonywali, że niebo bez ich ukochanego pupila wydaje się pustką, zaś na Zachodzie z pieskami można nawet chodzić do kościoła.
Lingwista jeszcze dołożył do pieca, uzasadniając swoje stanowisko. – Zastępowanie dziecka psem uważam za zjawisko groźne społecznie w związku ze zmniejszonym przyrostem naturalnym. Jak tak dalej pójdzie, na rodzinę będą się składały dwie osoby plus pies – stwierdził bez ogródek, czym zwrócił na siebie wściekłość „psiamatek” i innych specjalistów od miłości międzygatunkowej.
Nic dziwnego. Bralczyk naruszył niepisane tabu postępactwa – „święte prawo” do egoizmu i samookłamywania się. Podważył wiarę w iluzję prawdziwej relacji, którą zastępuje przelewanie uczuć na zwierzęta oraz ich antropomorfizacja.
Prof. Bralczyk obnażył idealistyczne podejście, polegające na przypisywaniu zachowań obiektywnie w przyrodzie niewystępujących, jako konsekwencji wyboru. Brutalnie rozwiał zaklęcia zwierzęcych behawiorystów, karmiących nadzieją na istnienie niezbadanych tajemnic świadomego zwierzęcego umysłu. Co jednak najważniejsze, językoznawca przypomniał starą jak świat maksymę: kto włada mową, włada umysłami.
Bo to nie tylko – jak chciałaby „psiamatka” pisząca na łamach Onetu – „taka gra słów”. Podobne dyrdymały można sprzedawać może czytelnikom owego portalu, ale nie specjaliście, który na badaniu procesu kształtowania języka zjadł zęby. „Adopcje” i „pogrzeby” zwierząt „poza-ludzkich” czy inne nowoczesne zabiegi językowe nieuchronnie zbliżają nas w kierunku wielkiego oszustwa równości gatunkowej.
To, co nas odróżnia od zwierząt – nie mówiąc nawet w kategoriach ontologicznych – to kwestia wolności wyboru i odpowiedzialności. Zwierzętami kierują pierwotne instynkty (zjeść, schronić się, zabić, przedłużyć gatunek…), natomiast człowiek potrafi rozeznawać rzeczywistość i podporządkowywać emocje rozumnemu osądowi. Stąd obowiązują go zasady etyki i moralności.
Tymczasem coraz częściej przekonuje się nas, że – jak pisze chociażby „Gazeta Wyborcza” – „człowiek to też zwierzę i warto o tym pamiętać”. Za naszą wyjątkowość ma odpowiadać wyłącznie czysty przypadek, trafienie szóstki w loterii ewolucyjnej. Co gorsza, myślenie wyobrażeniowe, które pozwoliło nam niegdyś zawładnąć światem, dzisiaj stanowi poważne niebezpieczeństwo. Otóż na skutek wiary w „przesądy” takie jak kapitalizm, religię czy uprzywilejowaną pozycję wśród stworzenia, doprowadziliśmy Matkę Ziemię do upadku i dewastacji. Przyczyniamy się do rozszerzania cierpienia na świecie, a jako najbardziej inwazyjny gatunek zagrażamy sobie i innym. Zwierzęta nigdy by do tego nie doprowadziły.
Dlatego trzeba dobrowolnie wyrzec się swojej „supermocy”, wrócić do jaskiń i zaprzyjaźnić z Gają. Innymi słowy, w tej całej szaradzie wcale nie chodzi o żadne zwierzęta, lecz ludzi. Humanizacja zwierząt wiąże się jednocześnie z dehumanizacją człowieka. A skoro między nami nie ma żadnej zasadniczej różnicy, co broni nas byśmy się wzajemnie pozagryzali?
To bardzo silna pokusa; zamiast wolnego wyboru, konsekwencji i odpowiedzialności, uzyskujemy bezkarne poddawanie się najniższym instynktom. A naszych przeciwników – kimkolwiek by nie byli – możemy dowolnie odczłowieczać. Nikt nas nie osądzi, nikt nie oceni naszych zachowań. W ten sposób spod płaszczyka fałszywej pokory wyłoni się stojący ponad prawem übermensch.
Jednak człowiek to również istota duchowa, powołana do znacznie wyższych celów niż bezbolesna wegetacja. Moralne konsekwencje naszych czynów będą nas prześladować, jak głęboko byśmy ich nie zakopali. I podobnie jak z syndromem wyparcia, następująca reakcja będzie tym silniejsza, im dłużej pozostajemy w skonstruowanym przez siebie urojeniu.
Piotr Relich