Opowieści o pandemii nie da się zamknąć w prostym schemacie o „dobrych” i „złych”. Minęły właśnie cztery lata od jej ogłoszenia. Porozmawiajmy o tym, jakie błędy popełniliśmy „my dobrzy” – pisze Łukasz Lamża w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Ale czy po zadaniu tego pytania faktycznie następuje rozliczenie z grzechami „pandemizmu”…?
Co jest powodem powrotu do tematu? Otóż, fakt, iż „wreszcie spływają wyniki solidnych badań naukowych”. Autor zauważa polaryzację społeczną na „tych dobrych” i „tych złych”, niemniej próbuje plasować się na środku, twierdząc, że oba rodzaje „przesady” (negowanie tzw. pandemii i malowanie jej w najczarniejszych barwach) są złe.
Po tej deklaracji następuje przegląd znanych dobrze „motywów” covidowych, które obecnie mają być poparte badaniami. Począwszy od kwestii lęku. Autor nie używa wprawdzie słowa psychoza, ale – programowo plasując się po środku – pisze zarówno o braku lęku, który miał prowadzić do szkodliwego jego zdaniem bagatelizowania zagrożenia koronawirlsem, jak i o nadmiarze lęku, który prowadził do negatywnych skutków psychicznych.
Wesprzyj nas już teraz!
Łukasz Lamża zastanawia się, czy było warto straszyć i czy było to skuteczne. Przywołuje spory naukowe na temat tego, czy polityka straszenia przynosi efekty w postaci pożądanych przez władzę zachowań społecznych. Dochodzi do wniosku, że „narracja strachu” dobrych skutków nie przyniosła, co porównuje z straszeniem „katastrofą klimatyczną” przez ekologistów. W magazynie „Nature” opisano badania niejakiej Madaliny Vlasceanu, która na próbie ponad 60 tysięcy osób sprawdziła, że straszenie zmianami klimatu nie przynosi zmiany poglądów i zachowań.
„Żaden aspekt pandemii nie wywołał chyba tylu emocji, co szczepienia” – czytamy w „Tygodniku Powszechnym”. Po czym publicysta zadaje pytanie: „Co możemy bezpiecznie powiedzieć o nich z perspektywy trzech lat?”.
W odpowiedzi nie widać jednak wielkich śladów refleksji, gdyż Lamża stwierdza to, co od początku tzw. pandemii powtarzały nam rządy i mafie farmaceutyczne. „Po pierwsze, były skuteczne i znacząco pomogły w opanowaniu pandemii – spływające z całego świata dane wyraźnie to potwierdzają. Po drugie, wywoływały mniej więcej tyle skutków ubocznych, ile powinniśmy się spodziewać po szczepionkach – względnie niewiele. Z perspektywy czysto medycznej sytuacja jest więc jasna” – pisze.
Autor podaje wprawdzie wyniki badań nad rzekomą skutecznością tzw. szczepionek przeciw COVID-19 (w magazynie „The Lancet”), ale całkowicie pomija fakt, że w samym amerykańskim rządowym systemie raportowania powikłań poszczepiennych (VAERS) zgłoszono ponad milion powikłań po podaniu eksperymentalnych preparatów, w tym tysiące zgonów i setki tysięcy poważnych dolegliwości. Podobnie sytuacja wygląda w Wielkiej Brytanii.
Publicysta lewicowej „katolickiej” gazety przechodzi więc do porządku dziennego nad gehenną skutków ubocznych spowodowaną przez eksperyment „wyszczepiania” populacji, przekierowując uwagę czytelników stwierdzeniem, że same szczepionki wprawdzie były w porządku, ale… „od strony komunikacyjnej popełniono jednak sporo błędów”.
Łukasz Lamża uważa, że nie można całej winy zrzucić na „antyszczepionkowców”, lecz partycypują w niej także decydenci, których „głównym grzechem była przesada i bagatelizowanie rozsądnych wątpliwości”. Autor szeroko rozwodzi się nad wynoszącymi kilkanaście procent różnicami w deklarowanej skuteczności tzw. szczepionek, mówiąc o optymizmie rządowej propagandy i późniejszych wynikach badań. Wszystko jednak w duchu poparcia dla eksperymentu medycznego, jaką było masowe podawanie owych preparatów, po czym na końcu pada wniosek, że narracje rządowe były chybione, ponieważ… nie przyczyniły się do zwiększenia zaufania dla tzw. szczepionek.
Autor wspomina wprawdzie o tym, że pierwsze badania pochodziły od samych koncernów farmaceutycznych, a nawet o korzyściach majątkowych, jakie mieli przyjmować niektórzy późniejsi weryfikatorzy skuteczności omawianych preparatów, wciąż jednak jak refren powraca stwierdzenie, że „wyniki są dobre”.
Następnie publicysta przechodzi do kwestii lockdownów. Tu na szczęście autor dochodzi do rozsądniejszych wniosków, uznając faktyczne negatywne skutki lockdownów i zwracając uwagę, że propaganda usprawiedliwiające tego typu interwencje rządów była oparta na „wątłych podstawach”. Wszystkie przytoczone badania świadczą przeciwko polityce lockdownów, która była nieskuteczna, a ludzie sami lepiej radzili sobie z opanowaniem domniemanej pandemii.
Mimo to, kończąc omawiać tę kwestię, autor i tak wprowadza nutę relatywizmu i ukłon w kierunku poglądów zamordystycznych, gdy pisze: Herby stwierdza: „Nasze badania pokazują, że lockdowny miały niski lub zerowy wpływ na spadek śmiertelności na covid-19”. I stawia sprawę ostro: „lockdowny powinny zostać od ręki odrzucone jako instrument polityki pandemicznej”. To nie jest jednak aż tak oczywiste. Przecież w końcu nawet mała skuteczność to zawsze coś: a może korzyści z lockdownów mimo wszystko przewyższają straty? Czy da się to w ogóle policzyć?
Po czym zaczyna się dowodzenie, że wyliczenia nieskuteczności lockdownów opierają się na „bezdusznym” podejściu ekonomicznym, które bada opłacalność danych działań. I tu autor stawia kolejne pytania mające przekonać nas, że lockdowny, choć były złe, to były… dobre: Co jest dla ciebie ważniejsze: zdrowie i życie czy może wolność przemieszczania się i prowadzenia biznesu? Czy godzisz się na ryzyko zarażenia covidem podczas spotkania na ulicy z osobą zarażoną w zamian za swobodę spacerowania?
Podsumowując, lektura omawianego artykułu pokazuje, że dokonano w „Tygodniku Powszechnym” rozliczenia, które de facto niczego i nikogo nie rozlicza, wskazuje jedynie, że popełniono błędy komunikacyjne i strategiczne, które przyczyniły się do pewnych strat i do braku zaufania dla tzw. szczepionek, ale ogólnie wizja odpowiedzi rządów na tzw. pandemię nie została w artykule w poważny sposób podważona.
Źródło: „Tygodnik Powszechny”
FO